poniedziałek, 24 czerwca 2013

"Dziewczyna, którą kochały pioruny" Jennifer Bosworth


"Dziewczyna, którą kochały pioruny." Intrygujący tytuł, który zwraca na siebie uwagę. Nie mogłam przejść obojętnie obok tej książki. Wypożyczyłam ją, lecz opis z tyłu książki przeczytałam dopiero w domu, przed rozpoczęciem lektury. Zaskoczeniem było dla mnie, że jest to powieść apokaliptyczna, ponieważ wcześniej jeszcze nie takiej nie czytałam. Nie ciągnęło mnie do tego gatunku, jednak postanowiłam dać szansę tej książce.

 Mia Price żyje w Los Angeles razem z bratem i mamą. Do dnia katastrofy byli zwykłą rodziną. Z wyjątkiem tego, że Mia była piorunoholiczką. Dosłownie. Potrzebowała piorunów, jak ryba potrzebuje wody. A rodzina zawsze ją wspierała. Jednak po wielkiej burzy, która spowodowała trzęsienie ziemi i zniszczyła prawie całe miasto, wszystko się zmieniło. Jej matka całymi dniami siedzi przerażona w swoim pokoju, a brat ciągle się z nią kłóci.
Wśród ocalałych powstają dwie grupy. Wyznawcy Proroka, którzy ślepo podążają za swoim mistrzem, oraz Tropiciele. Oboje wiedzą, że Mia jest ostatnią częścią, potrzebną do wypełnienia pradawnej przepowiedni. W dodatku w okolicy pojawia się tajemniczy chłopak, który usiłuje chronić dziewczynę przed jej własną mocą. Mia musi zedecydować, po której stronie stanie zanim świat się skończy...

"Od tej pory zamierzałam robić wszystko jak należy, zachowywać się, jakbym miała przyszłość, a nie snuć się bez celu przez życie, czekając, aż następny piorun wysmaży dziurę w moim świecie."


  Pani Bosworth w swojej książce wykreowała zupełnie nowe Los Angeles, w którym rządzi zasada 'w grupie siła'. Jeżeli w tym świecie nie opowiesz się po którejś stronie zostaniesz sam, co na pewno nie przyniesie ci szczęścia. Lecz główna bohaterka, Mia, próbuje w ten sposób przetrwać najtrudniejsze chwile. Nie ma zamiaru dołączać się do żadnej ekipy, a zarazem stara się utrzymać z dala od nich swojego brata oraz matkę. A pomaga jej w tym nie kto inny jak tajemniczy przystojniak, który zjawia się znikąd... Czyli można by stwierdzić, że jest to kolejna historia, jakich ostatnio wiele. Jednak pojawia się tutaj oryginalny wątek, mianowicie dziewczyna, która jest żywym piorunochronem. Ten pomysł zasługuje na uwagę i sprawił, że chciałam przeczytać całą książkę.
  Powieść jest specyficznie podzielona na cztery elementy. Każdy z nich to jeden dzień. Dzięki szybkiej akcji, zapominamy, że wszystkie wydarzenia rozegrały się w ciągu niecałego tygodnia. Oprócz tego, podczas zagłebiania się w lekturze, można wyraźnie podzielić ją na dwie części. W trakcie pierwszej wszystko jest przewidywalne i banalne. Lecz w drugiej, nic nie jest już pewne. Zostałam porządnie zbita z pantałyku. Jest to wielki plus, ponieważ wtedy zawsze chcę wiedzieć, co będzie dalej.
  Niestety nie zżyłam się z bohaterami. Nie poczułam do nich wielkiej sympatii, ale również się do nich nie zniechęciłam. Dla mnie po prostu...byli. I tyle. Było kilka fragmentów, w których trochę bardziej przejmowałam się ich losem, ale jednak nie było to nic wielkiego.
  Niemniej jednak, muszę przyznać, że jak na pierwszą książkę, Jennifer Bosworth poradziła sobie całkiem nieźle. Były tu elementy romansu, humoru oraz tragedii. Więc, jeśli lubisz takie klimaty, lub po prostu masz ochotę na krótką lekturę, polecam.
Moja ocena: 7/10

2 komentarze:

  1. z chęcią bym przeczytała, ciekawie się zapowiada. ;)

    Widzę, że jesteś nowa, więc powodzenia w blogowaniu i zapraszam do mnie na konkurs ! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakoś ta książka mnie nie przekonuje jak na razie:) Zobaczymy może później.
    Zapraszam do mnie:)

    OdpowiedzUsuń